Rozdział 2. O początkach słów kilka

– Czarowanie na korytarzach jest surowo zabronione! – krzyknęła zziajana Donna Hanscum, goniąc grupkę śmiejących się drugoklasistów ze Slytherinu. – Czekajcie, tylko Slughorn się o tym dowie! Nie chciałabym być w waszej skórze!
– Slughorn nic nam nie zrobi! – odkrzyknął jeden ze Ślizgonów przebiegających obok Sama, Jess i Samandriela.
– On może i nie, ale ja na pewno!
Dalszy pościg za niesfornymi uczniami odbył się już w innej części zamku, więc jedenastoletnim Gryfonom nie dane było poznanie wyniku szaleńczej pogoni za młodocianymi zbirami ani to, jaką karę wymyśliła im Donna. Młode Lwy szły właśnie na lekcje Zielarstwa odbywające się w cieplarni numer jeden, targając ze sobą ochronne stroje na przebranie. Słońce unosiło się nad wieżyczkami Hogwartu, lecz przyjemny wiatr skutecznie niwelował skutki prażących promieni lejących się z nieba i dawał ukojenie podczas upalnych, wrześniowych dni.
– Ciekawe, czy będziemy przesadzać mandragory – zaczął Samandriel, prowadząc resztę w odpowiednim kierunku. – Nigdy mi się nie podobały, zwłaszcza te młode. Wyglądają trochę jak dzieci trolli!
– Skąd wiesz, jak wyglądają ich dzieci? – spytała Jessica. – Czy ktoś to kiedyś udokumentował? Podejrzewam, że prędzej zostałby zmiażdżony.
– Tak sobie je wyobrażam. Nie chciałbym nigdy spotkać trolla. Harry Potter i Ron Weasley z jednym walczyli! Musieli być bardzo dzielni. Górskie trolle są szczególnie okropne, ale nie tak okropne, jak kelpie. Kelpie są paskudne.
– Mówisz tak, jakbyś je spotkał – parsknął Sam.
– A skąd wiesz, że nie spotkałem?
– A spotkałeś? – zapytała Jess.
– Nie, żebym o tym wiedział. W tamtym roku byłem nad Purpurowym Jeziorem z rodzicami, kto wie, czy jakaś przebrzydła kelpia nie czaiła się na moje wnętrzności?
Sam i Jessica zaśmiali się, schodząc ze wzgórza po ścieżce wiodącej do cieplarni. Czekała tam garstka uczniów z Gryffindoru i Hufflepuffu, przebrana w należyte szaty, która rozmawiała między sobą głośno, choć w zasadzie można to było raczej określić wzajemnym przekrzykiwaniem się niźli kulturalną wymianą zdań. Uczniowie Slytherinu stali spokojnie na uboczu. Sam i reszta przebrali się w szaty, założyli rękawice ze smoczej skóry i z wielką ekscytacją wyczekiwali przybycia profesora Longbottoma. Nieważne, czy Transmutacja, czy Zielarstwo, czy Eliksiry, ich zapał do nauki pozostawał niezmienny. Owszem, przekształcanie rzeczy w... inne rzeczy było interesujące, podobnie jak tworzenie prostych eliksirów, ale widok żywych roślin wywoływał u Sama największe wrażenie. Pomijając rośliny, które chciały ich zjeść. Od nich trzymał się z daleka.
– Witajcie, moi drodzy – powiedział profesor Longbottom.
Ten mężczyzna stawił czoło armii Voldemorta, przemknęło Samowi przez myśl. Przeszły go dreszcze.
– Dzień dobry, panie profesorze – odpowiedziała klasa chórem.
– Dzisiaj zajmiemy się przycinaniem krzaków trzepotki. Nie jęczcie – nakazał pogodnie. – Chyba nie myśleliście, że od razu na pierwszym roku będziecie przesadzać mandragory? Takie zabiegi czekają was w drugiej klasie, a teraz nożyce w dłoń. Dobierzcie się w grupy, razem zajmiecie się przycinaniem gałęzi i pędów tej wspaniałej rośliny, która zakwita raz na rok! Odcięte kawałki proszę wrzucić do tamtych koszy – wskazał dłonią dwa pojemniki ustawione pod południową ścianą cieplarni – tylko uważajcie! 
Siedem krzewów spoczywających na rozległym stole trzęsło się i drżało, jakby ktoś nimi szarpał. Sam, Jessica i Samandriel ustawili się wokół wybranego krzewu i zabrali się do pracy. Krzewem obok zajęli się Ślizgoni, ku widocznemu niezadowoleniu Jess. Sam chciał zapytać dziewczynkę o powód jej wzburzenia, lecz zaniechał wszystkim próbom, gdy ujrzał stojącego nieopodal Lucyfera Morningstara odcinającego jedną z większych gałązek. Zdjął rękawicę i podszedł do niego.
– Cześć, jestem Sam – powiedział, po czym wyciągnął przed siebie rękę, którą Lucyfer zmierzył podejrzliwym wzrokiem.
Wkrótce i on zdjął swoją rękawicę, uprzednio odkładając narzędzia na stół, a następnie uścisnął dłoń Sama.
– Lucyfer Morningstar.
– Wiem. Chciałem się tylko przywitać. – Sam uśmiechnął się przyjacielsko.
– Dlaczego?
– Wygląda na to, że nie za wiele osób z tobą rozmawia, a nikt nie powinien się czuć samotny w tak dużym gronie.
– Twierdzisz, że jestem samotny? – spytał i uniósł brew.
– No teraz już nie jesteś. – Wyszczerzył się. – Miło było cię poznać. Mam nadzieję, że jeszcze kiedyś na siebie wpadniemy – powiedział i odszedł do swojego stanowiska.
Lucyfer przyglądał mu się przez długą chwilę, ale szybko przypomniał sobie o swoim zadaniu. Sam z uśmiechem na ustach przycinał liście, a gdy popatrzył na Samandriela i Jessicę, jego uśmiech zrzedł. Na dwóch twarzach malował się grymas zniesmaczenia, trzecią z kolei zdobił wyraz prawdziwego zdziwienia.
– Dlaczego tak na mnie patrzycie? – spytał Sam.
– Czemu do niego podszedłeś? – spytała Jessica z wyrzutem.
– A czemu miałbym tego nie robić? To zwykły chłopak.
– A właśnie, że nie. To Lucyfer Morningstar – powiedział Samandriel przyciszonym głosem. – Książę Slytherinu.
– Masz brata w Slytherinie – zauważył Sam.
– To co innego...
– Jak to jest, że z jednymi Ślizgonami można rozmawiać, a z drugimi nie?
– Sam, tutaj nie chodzi o to, kogo się lubi, a kogo się nie lubi. Lucyfer Morningstar jest synem najbardziej wpływowego czarodzieja na świecie – opowiadała Jessica. – Charles Morningstar utrzymuje swoją pozycję tylko dlatego, bo Ministerstwo nie może mu udowodnić współpracy z Voldemortem. Nie mają żadnych dowodów, ale każdy rozsądny członek naszego społeczeństwa zna prawdę. Ojciec Lucyfera był śmierciożercą – mruknęła konspiracyjnym tonem.
– Skoro nie mają dowodów to skąd ta pewność? Nie należy oceniać kogoś tylko dlatego, bo jest się czyimś synem albo córką – powiedział, obrażony.
– Mając tyle pieniędzy, mógłby samego Merlina przekupić!
Uczniowie zgromadzeni w cieplarni unieśli wzrok na wydzierającego się Samandriela, który pod naporem tylu par oczu zwiesił zawstydzony głowę. Sam zadecydował, że dyskusja dobiegła końca, ponieważ z wielkim zapałem wrócił do wykonywanej wcześniej czynności, nie zaszczycając dwójki chociażby jednym spojrzeniem.

*

– Sam! – krzyknął Samandriel. – Sam, poczekaj!
Sam uparcie maszerował przed siebie. Nie odwracał się. Uważał rozumowanie Samandriela i Jess za głupie i zbyt krytyczne i w ogóle bez sensu. Nie powinno się patrzeć na kogoś przez pryzmat rodzica tej osoby, było to bardzo krzywdzące i niesprawiedliwe, a Sam nie chciał się zaliczać do tej grupy ludzi, która dzieliła czarodziejów na lepszych i gorszych jeszcze przed ich poznaniem. Pomnik ofiar drugiej bitwy o Hogwart wyraźnie odcisnął się w jego pamięci.
– Sam! – wołała Jessica, wspinając się po pnącej się po zboczu dróżce. – Sam, nie chcieliśmy cię urazić!
– Chcieliśmy cię chronić!
– Sam potrafię się obronić – burknął Sam i zatrzymał się, ponieważ wędrówka zmęczyła go do upadłego. Nie miał najlepszej kondycji, nie dało się tego nie zauważyć, w dodatku jego krótkie nogi nie znosiły długich i wyczerpujących dystansów. – Nie rozumiem, czemu go tak nie lubicie? Zrobił wam coś?
Samandriel i Jessica w końcu do niego doczłapali, wycierając z czół krople potu. Byli w połowie drogi do zamku, a już nie mogli złapać tchu.
– No teoretycznie to nie, ale... – jęknął Samandriel. – Z nimi nigdy nic nie wiadomo.
– To arystokracja, Sam, oni nie zadają się z takimi jak my – dopowiedziała Jess.
– Nasze rodziny są w pewnym sensie spokrewnione. Novakowie to jedna z największych czystokrwistych rodzin i dużo czarodziejów nawet nie wie, że ich korzenie pochodzą z naszego rodu, i mój tata często powtarza, że Charlesowi Morningstarowi nie wolno ufać. Mój tata nie kłamie.
Sam zagryzł wargę. Nie wierzył słowom ojca Samandriela, ale z drugiej strony wiedział, że plotki nie brały się znikąd i musiało zdarzyć się coś, co utwierdziło magiczną społeczność w takim a nie innym przekonaniu, że Charles Morningstar był zły. Czy Lucyfer odziedziczył to po nim? Przypomniał sobie reakcję uczniów, gdy profesor Longbottom wywołał go na środek Sali. Wszyscy tak zareagowali, no, prawie wszyscy, a to oznaczało, że nazwisko Morningstar nie było im obce. Ale Lucyfer nie wyglądał na złego czarodzieja.
– Może macie racje – powiedział niepewnie i obejrzał się na cieplarnię, z której bez pośpiechu wychodziła zgraja Ślizgonów. – Ale dopóki Lucyfer nie zrobi czegoś podejrzanego, nie obrażajcie go.
Samandriel i Jessica niechętnie przytaknęli.

*

Minął pierwszy tydzień nauki w Hogwarcie, a szkoła wciąż nie przestawała go zadziwiać. Jak dotąd Samowi najbardziej spodobały się lekcje Eliksirów i Opieki Nad Magicznymi Zwierzętami z olbrzymem Hagridem o wyjątkowo łagodnym usposobieniu. Jedzenie było przepyszne i było go tak dużo, że Sam nie miał ochoty wychodzić z Wielkiej Sali. W dodatku nad ich głowami widniało wspaniałe, zaczarowane sklepienie, co czyniło uczty, zwłaszcza kolacje, jeszcze przyjemniejszymi.
W ciągu tego tygodnia zdążył zaprzyjaźnić się z Samandrielem i Jessicą, poznać bliżej Castiela, Gadreela i Hannę, a także zdobyć dla Gryffindoru dwadzieścia punktów! Był z siebie niezwykle dumny. Wtedy dowiedział się, że Dean przyczynił się do straty trzydziestu dwóch punktów dla ich domu i cała dumna poszła w diabły.
– Baltazar mi powiedział, że za trzy tygodnie odbędzie się pierwszy mecz quidditcha w tym roku! – powiedział z ekscytacją Samandriel, przysiadając się do stołu Gryfonów podczas śniadania.
– Tak? Ale super! – Sam aż odłożył posmarowanego dżemem tosta. – Dean jest w drużynie, w końcu zobaczę go w akcji!
– Nasi bracia będą grali przeciwko sobie. Gryffindor kontra Slytherin, a tydzień później Hufflepuff kontra Ravenclaw.
– Komu kibicujesz? – spytała Jessica.
– Gryffindorowi, oczywiście! Chociaż wiem, że i tak przegramy, Baltazar jest najlepszym szukającym na świecie! – krzyknął i podniósł ręce dla zwiększenia efektu.
– Widzę, że zdążyłeś się już wszystkim pochwalić – powiedział ktoś zza ich pleców, po czym zmierzwił włosy Samandriela.
Cała trójka odwróciła się, by zobaczyć właściciela ów głosu. Był to wysoki, a przynajmniej wyższy od nich, Ślizgon o jasnych włosach i podwiniętych do łokci rękawach koszuli. Samandriel uśmiechnął się szeroko.
– Baltazar! Sam, Jess, poznajcie mojego brata! – Sam już otworzył usta, ale przerwał mu okrzyk Samandriela: – Baltazar, to jest Sam Winchester, brat Deana Winchestera! Ekstra, no nie?
Baltazar oparł się rękoma o oparcia krzeseł Sama i Samandriela, a następnie pochylił się nieznacznie.
– Więc to jest ten słynny Sammy Winchester, o którym w kółko gada Dean. – Sam zaczerwienił się wściekle i mruknął coś niezrozumiałego pod nosem. – Mam nadzieję, że Samandriel nie zanudza was historiami o mojej zajebistości – powiedział nieskromnie.
Sam i Jessica zachichotali.
– Powiem mamie, że przeklinasz!
– Jak jej powiesz bez ust?
– Nie odważysz się. – Samandriel zakrył usta dłońmi.
– A mam wyciągnąć różdżkę?
– A wiesz, gdzie mogę ci ją wsadzić? – spytał poważnie młodszy z braci.
– O ty mały trollu...
Baltazar rzucił się ostentacyjnie na Samandriela i zaczął energicznie pocierać dłonią jego włosy, elektryzując je tym samym. Samandriel śmiał się wniebogłosy i próbował odepchnąć od siebie brata, lecz jego wątłe ramiona nie miały szans w starciu z dużo silniejszym Baltazarem. Gdy w końcu Baltazar uznał, że wystarczy biednemu Samandrielowi cierpień, odsunął się od niego z szatańskim uśmieszkiem przyklejonym do twarzy.
– Teraz nawet jednego przypominasz!
Samandriel dotknął swoich włosów. Każdy kosmyk sterczał w inną stronę, przywodząc Samowi na myśl niekonwencjonalnych, mugolskich projektantów mody, wyznaczających nowe trendy, które zaistnieć mogły jedynie na wybiegu. Samandriel pogładził włosy, chcąc je w ten sposób chociaż trochę ujarzmić, w tym samym czasie rzucając Baltazarowi mordercze spojrzenie.
– Dobra, dzieciaki, miło było, ale muszę się zwijać.
– Będziemy mogli przyjść na wasz trening? – spytał Samandriel, jakby nagle zapomniał o wcześniejszym incydencie.
– No nie wiem... – zastanowił się teatralnie. – Galeon od głowy i może was wpuszczę. Ale może. Niczego nie obiecuję. Jeszcze wygadacie się przed Donną, jaką mamy taktykę na ten sezon.
– Nieprawda! – zaperzyła się Jess. – Nie jesteśmy kapusiami!
– Ach tak?
Baltazar zmrużył oczy i spojrzał na dziewczynę badawczo. Jessica uniosła hardo głowę. Nawet nie mrugnęła.
– Właśnie tak.
Baltazar skinął.
– Pilnujcie jej, daleko bez niej nie zajdziecie – skomentował na odchodne. Jessica prychnęła głośno, ale mimo wszystko zarumieniła się.

*

Pewnego dnia Sam wędrował korytarzem głównym w towarzystwie Castiela i Hanny – Samandriel zajęty był pisaniem eseju z Historii Magii, a Jessica odpowiadała na listy rodziców – gdy przypadkiem natknął się na Deana i jego przyjaciela, Benny'ego, który przyjeżdżał do nich w każde wakacje na dwa tygodnie.
– Siema, młody! – wydarł się Dean i podbiegł w ich stronę. Benny poszedł za nim, nieco wolniej.
– Cześć, Dean! To są moi przyjaciele. Poznaj Hannę i Castiela. To Dean, mój brat.
– Witam tegorocznych pierwszoklasistów – odezwał się Dean i zaserwował im jeden ze swoich bajeranckich uśmiechów.
– Cześć – odpowiedziało wspólnie rodzeństwo.
– Hejka, Benny.
– Sammy, w końcu się doczekałeś!
– Tak! Jest świetnie! Uwarzyłem ostatnio Eliksir Kurczenia i zadziałał! – ekscytował się Sam. – Dostałem pięć punktów, bo zrobiłem go najszybciej.
– No, to puchar domów mamy w kieszeni – powiedział Dean z dumą i poklepał brata po ramieniu. – Tylko uważaj, jak będzie ci tak dobrze szło to cię przetransferują do drugiej klasy.
Sam wciągnął powietrze i zrobił krok w tył.
– Mogą to zrobić?!
– Sam, twój brat nie mówi prawdy – powiedział Castiel, a Hannah przytaknęła. – W historii szkoły nie zdarzył się taki przypadek. Każdy kończy szkołę po osiągnięciu wieku osiemnastu lat, takie jest prawo, tylko wtedy można przystąpić do owutemów.
– Dean! – jęknął Sam z wyrzutem.
– Spokojnie, spokojnie – zaśmiał się. – Przyjdziecie na mecz?
– Tak! – trójka pierwszoklasistów krzyknęła zgodnie.
– No, i tak ma być. Czemu oni cieszą się bardziej niż ty? – Dean skierował pytanie do Benny'ego. – Ty nigdy się tak nie cieszysz.
– Hm. Zastanówmy się dlaczego tak jest – powiedział sarkastycznie. – Może po prostu nie lubię patrzeć, jak leżysz połamany w Skrzydle Szpitalnym?
– Czepiasz się szczegółów.
Dean szturchnął go delikatnie łokciem w żebra, za co Puchon w odpowiedzi pacnął go w potylicę.
– Jakieś plany na dziś? – spytał Dean.
– Chcieliśmy iść do Biblioteki, ale zabłądziliśmy – wyjaśniła Hannah. – Ten zamek jest tak duży! Dzisiaj już dwa razy się zgubiłam, ale na szczęście Charlie mnie znalazła.
– Biblioteka? Serio, Sammy? Mamy tak piękny dzień, a wy chcecie się kisić nad książkami?
– Powinieneś brać przykład z brata, Dean. SUM-y czekają. Żadna drużyna cię bez nich nie przyjmie.
– Po czyjej ty jesteś stronie, hę? Nieważne. Wiem, że nie po mojej. Do Biblioteki tamtędy – zwrócił się do pierwszoklasistów i wskazał palcem drogę. – Potem skręcicie w lewo i do końca prosto.
– Dzięki, Dean.
Sam wyszczerzył się promiennie. Trójka jedenastolatków ruszyła w wyznaczonym kierunku, zostawiając za sobą piątoklasistów gorączkowo wykłócających się na temat zgubnych skutków grania w quidditcha.

*

W Pokoju Wspólnym spędzał praktycznie wszystkie wieczory. Lubił słuchać opowieści Samandriela o jego kuzynostwie i poznawać kolejne meandry czarodziejskiego świata, lubił słuchać jego wywodów o arystokratycznych rodach i o tym, jakie funkcje pełniły niektóre z nich. Dowiedział się przy tym więcej o Charlesie Morningstarze; był on przedstawicielem jednej z najstarszych czystokrwistych rodzin, niezmiernie bogatym, ponieważ jako jedyny potomek Atreusza Drugiego Przebiegłego odziedziczył po nim cały majątek i coś, co w świecie mugoli można było określić firmą, która produkowała najwyższej klasy kociołki i narzędzia używane do wyrobu eliksirów. Charles Morningstar miał czterech synów. Najstarszym z nich był Michał, Ślizgon z piątego roku, chodzący do klasy z bratem Samandriela. Samandriel nie omieszkał wspomnieć, że między Baltazarem a Michałem często dochodziło do różnego rodzaju spięć. Baltazar nie raz z tego powodu wylądował w Skrzydle Szpitalnym po wyjątkowo ostrym treningu na miotłach. Jego znienawidzony kuzyn, Zachariasz, zawsze plątał się u boku Michała.
Drugi w kolejce był Lucyfer. O nim Samandriel nie mógł za wiele powiedzieć ze względu na brak jakichkolwiek dowodów świadczących o jego nikczemności, a że Sam kategorycznie zabronił mu wyciągnie pochopnych wniosków, Samandriel zamknął buzię na kłódkę.
Morningstar miał jeszcze dwóch synów: Gabriela i Rafała. Po śmierci trzeciej żony, matki Lucyfera i Gabriela, Charles szybko znalazł sobie nową partnerkę i nie tracił czasu, jak to ujął Samandriel. Gabriel miał siedem lat, a Rafał był od niego młodszy zaledwie o rok, dlatego Samandriel nic o nich nie wiedział, podobnie jak magiczna prasa. Morningstar cenił sobie prywatność.
Później Samandriel zaczął opowiadać o rodzinie Masters. Ta szczególnie nie przypadła Samowi do gustu. Mastersowie w czasach drugiej bitwy o Hogwart przyłączyli się do armii Voldemorta, ujawniając swoje antymugolskie zapędy, ale dzięki nieznanym wpływom w Ministerstwie Magii wyszli z całej afery zbawienną ręką. Oczywiście została im przypięta krwawa łatka, lecz czymże była zła opinia publiczna w porównaniu do odsiedzenia dożywotniej kary w Azkabanie? Matką dwóch dziewczynek była kobieta imieniem Lilith, bezwzględna śmierciożerczyni, która przyczyniła się do śmierci ponad stu szlam. Tyle przynajmniej odnotowano. I jeśli Sam był przeciwnikiem pochopnego oceniania innych, zdążył sobie wyrobić negatywne zdanie o Ruby, gdy przyłapał ją śmiejącą się na łamaniu różdżki płaczącej Harriet Watson.
– Holmesowie to dziwna rodzina – mówił Samandriel pewnego sobotniego wieczoru. – Nie piszą o nich nigdzie, a mimo to każdy ich zna. Tak po prostu. Mówisz „Holmes” i każdy wie o kogo chodzi. Ja sam nie wiem, czym się zajmują, ale Baltazar mówił, że podobno mają wtyki w świecie mugoli. Żadna z arystokratycznych rodzin nie miesza się w sprawy drugiego świata.
– Holmes? – przerwał mu Sam. – To nazwisko brzmi znajomo.
– Bardzo możliwe. Krążą pogłoski, że starszy syn Holmesów, który pełni jakąś tam funkcję w Ministerstwie, zna Królową.
– Królową Elżbietę? – chciał upewnić się Sam.
– Drugą, tak. Ale nie mogę mieć pewności, gdy rodzice o tym mówili, kazali mi iść do mojego pokoju. Jakbym nie był już dorosły – powiedział, oburzony. – Ich młodszy syn chodzi do Hogwartu, ma takie dziwne imię... Nieważne, później zapytam Baltazara. Jest Ślizgonem, Baltazar nie raz mi mówił, że ten cały Holmes jest jakiś chory na umyśle! – uniósł głos, a starszy od nich Gryfon z dużym nosem spojrzał na niego spod byka, ale szybko wrócił do rozmowy z ciemnowłosą dziewczyną. – Nic tylko chodzi i dedukuje różne rzeczy. I gra na skrzypcach. Całą noc. Musieli mu znaleźć osobne dormitorium, bo współlokatorzy się skarżyli. Dobrze, Sam, że nie masz skrzypiec.
– W domu mam gitarę! W sumie jest to gitara Deana, ale czasem mi pożycza... Umiem już zagrać wstęp „Smoke on the water”. Dean mnie nauczył w wakacje.
– Co to jest „Smoke on the water”? – spytała Jessica leżąca na brzuchu i wymachująca nogami.
– To tytuł mugolskiej piosenki. Dość stara jest.
I tak Sam zagłębił się w historii o swoim dzieciństwie. Opowiadał o czasach, gdy mieszkali w Ameryce, o głupich pomysłach Deana, które kończyły się zazwyczaj w szpitalu, o wycieczkach nad Wielki Kanion i do domu strachów w Pensylwanii. Ale gdy Dean w jedenaste urodziny dostał list z Hogwartu, postanowili się przenieść. Mary, ich mama i inicjatorka przeprowadzki, tłumaczyła to rodzicielską troską i tym, że nie pozwoli, by jej syn uczęszczał do szkoły znajdującej się na innym kontynencie, na co John – tata – zgodził się bez gadania.
– Czyli skrzaty nie sprzątały twojego pokoju? – zdziwiła się Jess.
– I nie gotowały wam posiłków? – spytał Samandriel.
– Nie – powiedział Sam ze śmiechem. – Pokój sprzątałem sam, ale był mały, więc uwijałem się raz dwa. A co do posiłków... Uwielbiałem czwartki, bo wtedy zawsze zamawialiśmy pizzę albo chińszczyznę. Często jeździliśmy też do Burger Kinga. To widać. – Dźgnął swój brzuch palcem. – Mama gotowała najlepsze spaghetti na świecie!
– Już wiem co czujesz, gdy mówimy o naszej codzienności. Nigdy nie słyszałam o pizzy ani o Królu Burgerów. W Ameryce rządzi król?
Sam nie potrafił powstrzymać wybuchu śmiechu spowodowanego pytaniem Jess.

*

I tak mijały im wrześniowe dni.
Sam coraz lepiej odnajdował się w zamku – do tej pory zgubił się tylko siedem razy – ale w ramach rekompensaty poznał kilka sekretnych przejść umożliwiających mu szybsze dotarcie do klasy. Wolne popołudnia spędzali na Błoniach, wylegując się na gęstej, miękkiej trawie w blasku słońca, nie spuszczając wzroku z rozpościerającego się przed nimi jeziora, które rzekomo zamieszkiwała Wielka Kałamarnica. Chociaż Samowi, Jessice, Samandrielowi oraz Castielowi, Hannie i Gadreelowi nie udało się jeszcze dostrzec jej ani razu, szóstka przyjaciół nie poddawała się.
Śniadania jadali w swoim towarzystwie. Czasem Baltazar do nich podchodził, by pożartować i podroczyć się z Samandrielem, dzięki czemu mieli dostęp do najświeższych plotek, które jednak nic nie wnosiły do ich życia. Nie znali bowiem Anny Milton ani Gordona Walkera, obca im była historia Belli Talbot i jej szkolnych przekrętów, a Fergusa Crowleya nawet na oczy nie widzieli. Mimo to wiedzieli wszystko o szlabanie Belli za podkradanie co ciekawszych składników ze spiżarni Slughorna.
Sam po trzech tygodniach stwierdził, że jego ulubionym przedmiotem bezkonkurencyjnie były Eliksiry. Nienawiścią za to darzył Wróżbiarstwo i lekcje latania, które wywoływały u niego, w przypadku wróżenia, skrajną irytację i niewyobrażalny strach, gdy mowa o unoszeniu się w powietrzu na kawałku drewna. Jego skromnym zdaniem miejsce człowieka było na ziemi, koniec dyskusji. Nie miał nic przeciwko oglądaniu innych w akcji, wręcz przeciwnie – z zachwytem patrzył na zwinnych członków drużyny quidditcha, wykonujących przemożne manewry i ewolucje, ale sam wolał czuć solidny grunt pod nogami.
Z dnia na dzień przyzwyczajał się do murów Hogwartu i postaci z obrazów z niewyparzonym językiem, a duchy przestały go zadziwiać. Schody wciąż zaskakiwały go w najmniej odpowiednich momentach, lecz z pomocą Samandriela nigdy nie spóźniał się na lekcje.
Sam z przyjemnością pisał różnego rodzaju eseje. Podobało mu się to bardziej niż mugolska algebra czy też hiszpański, ale właśnie z pomocą tegoż to języka rozumiał niektóre inkantacje. Większość z nich miała swoje podłoże w języku łacińskim lub niemieckim, ale niektóre wywodziły się z Zachodu.
Cieszył się, że miał możliwość nauki w Hogwarcie i poprzysiągł sobie, że posiądzie wiedzę z zakresu każdego przedmiotu. No, może prócz Wróżbiarstwa.

1 komentarz:

  1. Matko, ale z Sama kujon... no nie mogę ;D. Na prawdę super mi się to czyta ;)

    OdpowiedzUsuń

© Agata | WioskaSzablonów | x.