Rozdział 3. Nie taki Lucyfer straszny, jak go malują

Nastała ostatnia sobota września, czyli dzień przez wszystkich wielce oczekiwany, ponieważ w samo południe miał odbyć się mecz otwierający tegoroczny sezon quidditcha. Pierwszoklasiści cieszyli się tak, jakby Gwiazdka w tym roku przyszła wcześniej. Niektórzy z nich po raz pierwszy na własne oczy zobaczą rozgrywkę z prawdziwego zdarzenia, wcześniej jedynie wysłuchując opowieści o tłuczkach, kaflach, złotym zniczu i sześciu obręczach. Temperatura powoli zaczęła spadać, słońce doskwierało coraz mniej, a wiaterek delikatnie trzepotał pelerynami zawodników, słowem – pogoda idealna.
Dean od samego rana chodził jak struty i warczał na każdego, kto odważył się przy nim zbyt głośno oddychać, bowiem pokłócił się z Bennym. Znowu. Na pytanie o co tak właściwie się pożarli, odpowiadał: „Ten idiota za bardzo się o mnie martwi!” i trzaskał najbliższymi drzwiami. Fakt faktem, Dean spędził w Skrzydle Szpitalnym więcej godzin niż na boisku quidditcha, jednak nie widział w tym nic złego. Przeciwnie – chełpił się tym. Pałkarz bez złamanej kości był jak żołnierz bez karabinu, więc w myśl tej zasady uznawał swoje kontuzje za wyraz największego szacunku względem tej arcymistrzowskiej gry. Sam starał się go uspokoić, lecz na nic się zdały jego próby – Dean zwyczajnie odprawiał go z kwitkiem, komentując jego zbyt duży mózg.
Gdy wybiła godzina dwunasta, uczniowie z całej szkoły zebrali się na ogromnych trybunach, zaopatrzeni w szaliki i chorągiewki w kolorach odpowiadających barwom ich domów, a także w różnego rodzaju plakaty i banery głoszące uwielbienie względem konkretnych zawodników. Grono pedagogiczne w pełnym składzie zasiadło w wyznaczonej loży w najwyższej wieżyczce. Wśród nich profesor Metatron Scribe, obecny dyrektor Hogwartu, tłumaczył coś profesorowi Flitwickowi, energicznie wymachując przy tym rękoma, profesor Longbottom rozmawiał z profesorem Slughornem, a profesor Rowena Crowley wymachiwała radośnie chorągiewką. Z pewnością kibicowała swojemu synowi. Pozostali nauczyciele spokojnie wyczekiwali pierwszego gwizdka.
Na boisko weszły dwie drużyny. Sam pomagał sobie lornetką, ponieważ z tej odległości nie mógł nikogo rozpoznać, nawet Deana.
– Z radością chciałabym powitać państwa na pierwszym w tym roku meczu quidditcha! – krzyknęła jakaś dziewczyna do czarodziejskiego mikrofonu, który natychmiast rozesłał jej słowa po całych trybunach. Uczniowie zaczęli wiwatować. – Dziś zawodnicy Slytherinu i Gryffindoru otworzą nowy sezon! Pozwolą państwo, jak i szanowni nauczyciele, że przedstawię tegoroczny skład obu drużyn. Gryfonów poprowadzi kapitan Donna Hanscum! – Jej donośny głos z trudem przedzierał się przez krzyki pierwszoklasistów. – Wielkie brawa dla Donny, miejmy nadzieję, że i w tym roku zapewni Lwom Puchar Quidditcha! Na pozycję szukającego wskoczył nam John Watson z racji tego, że nasza kochana Jo Harvelle ukończyła szkołę. Tak, ja też nad tym ubolewam. Jednak jest to jego debiut, więc pokażcie mu, jak bardzo go wspieracie. Victor Henriksen i Dean Winchester! To pałkarze Gryffindoru! Ścigającymi są: Sarah Blake, Lisa Breaden i Madison Wolf! Natomiast pozycję obrońcy, niezmiennie od pierwszej klasy, zajmuje Gordon Walker! Jeszcze raz, wielkie brawa!
Uczniowie klaskali jak szaleni. Sam przez lornetkę widział, jak zawodnicy Gryffindoru kłaniają się nisko, a zaraz potem unoszące ręce i machają do obserwatorów. Dean zajęty był rozmową z czarnoskórym nastolatkiem, prawdopodobnie Victorem Henriksenem jak przypuszczał Sam, a Donna pokazywała coś drużynie na migi. Sam przypadkiem dostrzegł Benny'ego po drugiej stronie trybun, który wyglądał na wyjątkowo niezadowolonego z życia. Natomiast stojący na boisku Ślizgoni ani drgnęli.
– A teraz mam zaszczyt zaprezentować państwu drużynę Slytherinu, na czele której stoi Michał Morningstar! – Ku zdziwieniu Sama, znaczna część trybun zaklaskała. Spodziewał się, że nazwisko Morningstar wywoła taką samą reakcję, co w przypadku Lucyfera, ale najwidoczniej pomylił się w swoich przypuszczeniach. – Baltazar Novak na pozycji szukającego przyczynił się do wielu wygranych, oby w tym roku szło mu tak dobrze, jak w poprzednim! Zachariasz Novak i Fergus Crowley to nasi pałkarze. Oj nie chciałabym oberwać tłuczkiem od któregoś z nich, więc strzeżcie się Gryfoni! Pora na ścigających! Kolejno Bella Talbot, Cole Trenton i Abaddon Knight, wielka trójka i chluba Slytherinu! Proszę o gorące owacje dla tych wspaniałych, młodych ludzi! – Część trybun, którą zajmowali głównie Ślizgoni, wrzała i huczała. – I równie wspaniały Kain Firstborn na pozycji obrońcy! Gdy patrzę na tę drużynę, rozpiera mnie duma! Powitajcie ich, powitajcie gromkimi brawami! I oczywiście nie możemy zapomnieć o pani Hooch, naszej cudownej nauczycielce, bez której te spotkania by się nie odbyły! Brawo! Niech wiatr wam sprzyja! – krzyknęła komentatorka.
Kapitanowie drużyn uścisnęli sobie dłonie, po czym zawodnicy ustawili się na pozycjach, Gordon i Kain przy obręczach, na środku Donna i Michał, za nimi odpowiednio pałkarze, a za pałkarzami ścigający. Szukający w tym czasie krążyli w obrębie prawego skrzydła swojej połowy boiska.
Gdy pierwsza fala emocji opadła, usłyszeli gwizdek. Kafel, dwa tłuczki i złoty znicz wystrzeliły w powietrze. Trybuny wrzeszczały.
– I ruszyli! Morningstar przejmuje kafla. Naciera na obręcze Gryffindoru, jednak Wolf szybko odbiera mu piłkę. Winchester i Henriksen, piękny dubel. Jeśli tak dalej pójdzie... Aj! Biedny Trenton! Ślizgon nie zdążył zrobić uniku! Ale, ale! Czy mamy pierwsze punkty? Tak! Dziesięć punktów dla Slytherinu! Trenton podnosi się z ziemi, wygląda na obolałego, ale wraca do gry! To się nazywa duch walki. Znicza nie widać. Novak i Watson czujnie go wypatrują. Gdzie on jest? Tego nie wie nikt! Wracamy do kafla, który szybko znalazł się w rękach Breaden. Podanie do Blake, cóż za niesamowita przerzutka! Knight atakuje, jednak Gryfoni nie dają się zwieść. Blake podaje do Hanscum, Hanscum rzuca do Wolf, za którą pędzi Talbot w towarzystwie Morningstara, ale Wolf wydaje się tym nie przejmować. Crowley odbija tłuczek, który z zawrotną prędkością odbija Henriksen, ratując tym samym czaszkę Winchestera. Zgrana drużyna, nie da się ukryć. Brawo dla Firstborna za tę nienaganną rozgwiazdę! Jest! Watson wystrzelił w powietrze! Zaraz za nim ruszył Novak. Namierzyli znicz! Firstborn broni. Ay caramba! Pani Hooch pokazuje faul! No tak, ewidentne nicowanie. To oznacza dwa rzuty karne dla Gryffindoru! Hanscum przymierza się do rzutu... No niestety, nie udało się. Czy za drugim razem pójdzie jej lepiej? Tak! Brawo, dziesięć punktów dla Gryffindoru!
Sam skakał z radości. Dean wielokrotnie opowiadał mu, jak wyglądały mecze quidditcha i jakie emocje im towarzyszyły, ale młody Gryfon nigdy nie podejrzewał, że zjawisko to było aż tak ekscytujące! Gracze latali z prędkością światła, ich peleryny furkotały na wietrze, upodabniając niektórych z nich do sokołów. Komentatorka wydzierała się po każdej akcji, nie zaprzątając sobie głowy zgorszonymi spojrzeniami nauczycieli po szczególnie kontrowersyjnych uwagach i komentarzach. Była ona Ślizgonką i z trudem  zachowywała obiektywizm, jednak rzetelnie wykonywała powierzone jej zadanie. Kilka docinek doprowadziło Sama do łez śmiechu.
– Twój brat musi być bardzo silny! – powiedział Samandriel, gdy Dean wykonał odbicie do tyłu.
– A twój tak szybko lata! Niesamowite! John nie może za nim nadążyć!
– Baltazar jest najlepszy – przyznał dumnie.
Kapitan drużyny Slytherinu zarządził przerwę, podczas której nastawił skręconą kostkę Trentona. Z kolei Donna objaśniała coś trójce ścigających.
– Drodzy państwo, sytuacja maluje się następująco: Gryffindor z przewagą trzydziestu punktów góruje nad Slytherinem! Trzy faule ze strony Firstborna przyczyniły się do zdobycia przez Gryfonów sześćdziesięciu punktów za rzuty karne, natomiast faul Henriksena pozwolił Ślizgonom wyrównać wynik na niecałe dwadzieścia minut. Znicz wciąż jest w grze. Wspaniały zwód Wrońskiego w wykonaniu Novaka prawie zakończył dzisiejszą rozgrywkę, jednak w ostatniej chwili znicz zmienił trajektorię lotu, dając szansę Watsonowi.
Rozległ się dźwięk gwizdka.

*

– Watson! Watson! Watson! – krzyczeli Gryfoni, niosąc chłopaka na rękach praktycznie przez cały zamek.
Wygrali! Wygrali, ponieważ to właśnie John Watson sprzątnął złotego znicza dosłownie sprzed nosa Baltazara. I mimo, że Samandriel nie mógł tego przeboleć, jako że wszystkie nadzieje pokładał w swoim bracie, cieszył się wraz z każdym Lwem w Hogwarcie.
Gdy znaleźli się w Pokoju Wspólnym, zaczęli podrzucać Johnem, nieustannie skandując jego nazwisko, lecz dla Sama bohaterem dzisiejszego spotkania był Dean. Dean, który celnie odbijał tłuczka za każdym razem, gdy ten mknął w jego stronę z zawrotną prędkością. Dean, który uratował Henriksena przed rozwścieczonym tłuczkiem wysłanym z impetem przez Zachariasza Novaka. Dean był jego bohaterem.
Niestety nie mógł się przedrzeć przez tłum szalejących Gryfonek otaczających jego brata z każdej możliwej strony, by mu pogratulować, dlatego postanowił udać się do miejsca nieco bardziej ustronnego w celu napisania eseju z Eliksirów. Padło na Bibliotekę. Z kałamarzem, dwoma piórami, książką i rolką pergaminu pomaszerował do ogromnego pomieszczenia wypełnionego od podłogi po sufit najróżniejszymi tomiszczami, pewnie nawet starszymi od tych, które znalazł u wujka Bobby'ego.
Z trudem otworzył wielkie drzwi i wszedł do środka, rozkoszując się specyficznym zapachem wiekowych woluminów i kurzu, charakterystycznym dla każdej biblioteki. Przywitał się z panią Pince, co było oczywistym błędem, bo kobieta automatycznie przycisnęła palec wskazujący do ust i rzuciła mu nienawistne spojrzenie. Sam zmieszał się i szybko ruszył przed siebie, nie wydając przy tym żadnego dźwięku. Gdy znalazł się przy dziale z księgami o eliksirach, zdziwił się wielce, ponieważ ktoś już tam siedział i skrobał po pergaminie. Tym kimś był Lucyfer Morningstar. Sam znów się zmieszał, słysząc w głowie słowa Jess: „To arystokracja, oni się nie zadają z takimi jak my”. Lucyfer go nie zauważył, widocznie zajęty pisaniem pracy domowej, dlatego Sam miał kilka dodatkowych sekund na zastanowienie się. Iść stąd i odmówić sobie dostępu do książek, czy zostać? Ale nim zdążył się zdecydować, Lucyfer podniósł na niego wzrok. Chłopczyk skinął głową.
– Cześć – szepnął Sam, nie chcąc się narazić pani Pince.
– Cześć – odpowiedział równie cicho.
– Mogę się dosiąść? – Lucyfer uprzątnął trochę bałagan, który powstał na stoliku na wskutek gromadzenia materiałów z ksiąg. – Dzięki.
Rozłożył swoje rzeczy, a następnie podszedł do drewnianego regału. Szukanie odpowiedniego egzemplarza zajęło mu dobre trzy minuty.
– Tego szukasz? – spytał Lucyfer, unosząc tom „Podstawowe eliksiry z wyjaśnieniami”.
– Tak!
Skrzywił się, usłyszawszy zbulwersowane „Ćśśś!” pani Pince.
– Już prawie skończyłem, zaraz ci ją dam – powiedział młody Morningstar.
– O, dziękuję. – Sam usiadł przy stoliku, naprzeciw Lucyfera. W oczekiwaniu zaczął stukać palcami o powierzchnię ławki. – Byłeś na dzisiejszym meczu?
– Nie. Spędziłem tu cały dzień.
– Cały dzień?
– Tak.
– Slughorn zadał wam esej? „Różnice w zastosowaniu akonitu i zawilca”?
– A do tego wypracowanie o Eliksirze Wiggenowym dla chętnych.
– Łał. Chyba lubisz Eliksiry, co?
Lucyfer zawahał się i zacisnął mocniej palce na czarnym, długim piórze.
– Tak. Chciałbym kiedyś zostać Mistrzem Eliksirów... – przyznał nieśmiało.
– Ale super. – Tym razem powstrzymał się od krzyku. – Ja też lubię Eliksiry, ale nie mógłbym z nimi pracować cały dzień. Czemu nie poszedłeś na mecz? Przecież grał twój brat.
Sekundę później pojawiła się pani Pince.
– Mam was wyprosić? – zaatakowała wściekle. – To jest biblioteka, nie korytarz. Okażcie choć odrobinę szacunku tym, którzy chcą się czegoś nauczyć.
– Przepraszamy – powiedzieli wspólnie.
Kobieta fuknęła pod nosem wielce obrażona i oddaliła się do swojego stanowiska pracy.
– Ale czepialskie babsko – mruknął Sam, a Lucyfer parsknął. – Wracając do mojego pytania.
Lucyfer natychmiast spoważniał. Zaczął wiercić się na ławce, unikając wzroku Sama.
– Za dużo tam ludzi. I zbyt głośno było... Nie lubię tłumów – powiedział cichutko.
– Rozumiem. Michałowi dobrze szło, zdobył dziesięć bramek, ale John złapał złotego znicza i wygraliśmy. Quidditch jest świetny. Lubisz latać?
– Bardzo. Miło by było dostać się do drużyny.
– Naprawdę? – szepnął z podziwem. – Mam nadzieję, że kiedyś się dostaniesz. Ja tam się boję latać.
– Dlaczego?
– Zawsze możesz spaść i zrobić sobie krzywdę. Wiem jak to jest. Kiedyś spadłem z dachu i Dean musiał zawieźć mnie do szpitala, bo rodziców nie było w domu. Złamałem rękę. I, mówię ci, niefajnie się pisze z ręką w gipsie.
– Jeśli w siebie uwierzysz, na pewno nie spadniesz. Grunt to wiara w swoje możliwości.
– Może mnie tego kiedyś nauczysz? – spytał i uśmiechnął się.
– Naprawdę chcesz się ze mną pokazywać? Ludzie nie za bardzo za mną przepadają, zwłaszcza po ostatniej aferze.
– Jakiej aferze?
Lucyfer zamknął książkę, odsunął ją od siebie, po czym odłożył pióro i popatrzył na Sama pytająco.
– Twoi rodzice to czarodzieje?
– Jestem pół na pół, moja mama jest czarownicą, a tata to mugol.
– Aha.
– Jaka afera? – powtórzył pytanie, kompletnie zapominając o eseju.
– Mój tata, o którym za pewne zdążono ci powiedzieć, zarządza firmą produkującą sprzęt potrzebny do wyrobu eliksirów. W czerwcu został zmuszony zwolnić kilku…set pracowników, pozbawiając ich stałego dochodu. Duża część tych ludzi ma dzieci w Hogwarcie.
– To straszne – powiedział Sam i podrapał się po policzku. Lucyfer zwiesił głowę. – To straszne, że z tego powodu ci dokuczają. Przecież to nie jest twoja wina, to nie była twoja decyzja.
Lucyfer na powrót spojrzał Samowi w oczy.
– Tak uważasz? – spytał niepewnie.
– No tak. Twój tata musiał mieć jakiś powód, nie zwalnia się ludzi z dnia na dzień. Przyznał im... Jak to się nazywało... Przyznał im odprawę?
– Nie wiem – westchnął. – Nie mówi mi o takich rzeczach. Michał również nie chciał ze mną o tym rozmawiać, powiedział, że to nie są moje sprawy.
– Nie martw się. We mnie masz przyjaciela. – Uśmiechnął się szeroko. Lucyfer też tak jakby się uśmiechnął, Sam nie mógł mieć pewności, bo trwało to tylko ułamek sekundy. – Kiedy się znów zobaczymy? – spytał, gdy Lucyfer zaczął się pakować.
– W poniedziałek na Zaklęciach, tak przypuszczam.
– A co będziesz jutro robił?
– Uczył się na Zaklęcia.
Odpowiedź ta wywołała u Sama cichy śmiech. Nie rozumiał dlaczego Samandriel i Jessica tak się na niego uwzięli, Lucyfer był super!
Chłopczyk wstał od stolika.
– A po nauce?
– Nie zastanawiałem się nad tym jeszcze.
– Może przejdziemy się po zamku? Wciąż się go uczę, a ty wyglądasz na kogoś, kto wie co gdzie jest.
– Brzmi... Fajnie – powiedział i zacisnął dłoń wokół paska od torby. Sam zwrócił na to uwagę.
– Nie musisz się tak przy mnie spinać.
– Nie spinam się – rzekł hardo, unosząc głos.
– Dosyć tego! – krzyknęła pani Pince. – Wynocha z mojej biblioteki! Natychmiast!
Sam pomachał Lucyferowi, który nieśmiało odwzajemnił gest pojedynczym machnięciem i udał się do wyjścia. Sam z uśmiechem na ustach zabrał się za zadanie.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

© Agata | WioskaSzablonów | x.